Kiedy lodówka zaczyna bzyczeć nagląco, to znak, że jej mieszkańcy domagają się wyjścia na wolność. Moje kokony przed i po wyłuskaniu przechowywane były najpierw na balkonie, w szafce, a od połowy lutego w lodówce. W ostatnich dwóch tygodniach zimno ustawione było na full, a i tak już pod koniec lutego coś zaczęło się wykluwać. We wtorek, 10 kwietnia, kokony zakończyły zimowlę i przeniosły się do domków.
W Zielonym Domku umieściłam bardzo zróżnicowany materiał gniazdowy: plastikowe rurki z papierem, rurki angielskie, rurki z miskantu, rurki skręcone z papieru i, oczywiście, rurki trzcinowe.
Wstyd się przyznać, ale kupiłam trzcinę. I był to kiepski pomysł. Sporą część towaru stanowiły rury, nie rurki. Część z nich wyłożyłam w środku papierem, ale i tak mam wątpliwości, co pszczoły na to powiedzą.
Najciekawiej wypadło doświadczenie z miskantem. Myślę, że jest przed tymi rurkami przyszłość, ale drążenie otworów klasyfikuję jako przeżycie ekstremalne. Może nawet poświęcę temu oddzielny post. Gdyby jednak moje nadzieje na wielokrotne wykorzystanie miskantowych rurek się spełniły, zyskałabym w miarę trwałe "opakowanie".
W Zielonym Domku umieściłam 800 kokonów.
Na działce przybył nowy domek o niezwykle wyrafinowanej konstrukcji pozyskanej na śmietniku. Z racji owej konstrukcji i moich marnych umiejętności stolarskich wszystkie ściany ma krzywe. Daszek również pochodzi z odzysku, pierwotnie służył jako drzwiczki jakiegoś schowanka.
Domek nosi nazwę Taboret, bo jest zrobiony z drewnianego kuchennego stołeczka. Powiesiłam go na drugim z moich dużych świerków.
Rurki trzcinowe w tym domku są w większości długie i grube.
W Taborecie znalazło się także około 800 kokonów.
300 z nich, z rurek najbardziej zapleśniałych, zgromadziłam w osobnym kartoniku, bo obawiałam się, że może nic z nich nie będzie.
Gdzie tam! Wygryzły się pierwsze i zaczęły od razu uprawiać seks grupowy w przedziwnych konfiguracjach.
A to jest zupełnie nowa konstrukcja na balkonie. Z doniczki, styropianu i taśmy dwustronnej zmontowałam coś doniczkowo-ulowego. Towarzyszył temu straszliwy smród wydzielany przez plastik, kiedy wycinałam w nim otwór rozpalonym nożem.
Zamysł był taki, że mogłabym podglądać pszczoły, uchylając po prostu okno.
Jednak już wiem, że z punktu widzenia fotografa, pomysł jest kompletnie nietrafiony, bo zdjęcia przyjdzie mi robić praktycznie pod światło. Może jeszcze zmienię lokalizację.
W jednej rurce są 3 duże kokony, a w drugiej: 7 dużych i 2 małe. W tej rurce widać wyraźne ślady pleśni, która pojawiła się niedługo po tym, jak larwy uprzędły swoje kokony. Miałam dołożyć parę dodatkowych kokonów z chłopakami, ale zapomniałam.
100 kokonów poszło na służbę na zaprzyjaźnioną działkę. Trzciny już prawie zupełnie nie było, więc użyłam rdestowca. Znalazłam miejsce, gdzie jest go pod dostatkiem, ale odległości między węzłami w pędach rdestowca są zazwyczaj krótkie i najlepiej jest ciąć rurki na dwa wejścia, z kolankiem pośrodku. Do rury może być, ale w domkach nie przewidziałam rozwiązania z dwustronnymi wejściami do rurek. Wczoraj domek z rury kanalizacyjnej zdobytej, a jakże, na śmietniku, został umocowany pieczołowicie na drzewie, a wyloty zabezpieczone siatką.
Jeszcze kilka słów o zadziwiającej przeżywalności murarek. Otóż od końca listopada do początku stycznia etapami wyłuskiwałam kokony. W trakcie pracy kilka z nich uszkodziłam tak, że pszczółki wypadły. Ponieważ już po chwili w cieple zaczynały się ruszać niemrawo, włożyłam je do szklanej rurki i zatkałam korkiem. Przezimowały w taki sposób razem z pozostałymi pszczołami. W niedzielę było cieplutko. Wypuściłam te pszczoły, które już się zdążyły wygryźć w lodówce. A pszczoły z rurki położyłam na parapecie. Do wieczora nic się nie działo. Pewnie wyschły na wiór - pomyślałam. Ale rano żadnych trupów nie było! Na oknie dziarsko brzęczała jedna samiczka i dwa samczyki. Zostały uwolnione i poooleciały.
A ja pozostaję w zadziwieniu, jak wielka jest siła przetrwania w takich małych, kruchutkich istotkach.
Zimę spędziły bez kokonu w szklanej rurce. A u dołu ,na tych niewyraźnych zdjęciach widać, że pszczoły przeżyły. |
I na koniec taki oto "stwór" sfotografowany w parku. (Dzieci piszczą ze strachu, patrząc na tę fotografię). Jak się zwie?Prawdopodobnie łuskiewnik różowy - pasożyt korzeni drzew i krzewów liściastych.
Wspaniała pasja i świetne przygotowanie. Oj przybędzie pszczól w tym roku u Ciebie, przybędzie, jak każdy kokon tak trosklowie będziesz niańczyć ;)
OdpowiedzUsuńWitam po zimowej przerwie :-). Ten blog to zapis moich odkryć w sferze, w której już wszystko jest odkryte. Nie szkodzi, podoba mi się niańczenie pszczół.
UsuńJak tak dalej pójdzie, to będziesz musiała kupić nowa lodówkę na kolejne pokolenia murarek.
OdpowiedzUsuńA różowy potwór to przyjemny łuskiewnik różowy.
Zarazowaty bezzieleniowy pasożyt roślinny, brr... Dzięki za podpowiedź, pojęcia nie miałam.
OdpowiedzUsuńKolejne pokolenia murarek będę rozdawać albo podrzucać :-). Bardzo powiększać kolonii nie zamierzam. Jeśli już, to sprowadzę jakiś inny gatunek, a jest ich sporo i wszystkie ciekawe.